Robert Czyżewski: Co powinniśmy robić wobec aktualnego „przyspieszenia” historii?

Historia przyspieszyła. W demokratycznych społeczeństwach obywatele to nie stado baranów, którym komunikuje się decyzje rządzących, lecz realny podmiot – powinniśmy więc mieć własne, przemyślane zdanie.
Nie tylko ukraińskie rewolucje, ale też polski ruch „Solidarności” były dążeniem społeczeństwa „od” Moskwy ku mitycznemu Zachodowi. Tak, „mitycznemu” – bo patrzyliśmy na niego z wnętrza piekła, zbudowanego przez różne odmiany rosyjskiego imperium. Był to obraz najpierw zakryty „żelazną kurtyną”, a później idealizowany – bo oglądany z dystansu i kontrastujący z naszą postimperialną biedą. Dziś, jako społeczeństwa, znamy Zachód lepiej. Nie zapominajmy jednak naszych pierwotnych odruchów, bo może myliliśmy się co do Zachodu, ale nie co do Rosji.
I tu powinna być zarzucona pierwsza kotwica naszego myślenia: Rosja to zło. Nie wszyscy na świecie widzą to tak wyraźnie jak my, ale my pamiętajmy o tym. Dla Polaków to pamięć o rozbiorach i rusyfikacji, o Sybirze i Katyniu. Dla Ukraińców – o zburzeniu Siczy i Baturyna, o walce z językiem ukraińskim i Hołodomorze. Od Iwana Groźnego do Putina Rosja pozostaje taka sama. Dla nas to oczywistość – po co więc o tym mówić? By pamiętać o tym w chwilach, gdy Zachód nas rozczarowuje.
Przypomnę tu fragment polskiej pieśni patriotycznej – przypomnę tym wszystkim (na szczęście w Polsce nielicznym), którzy, patrząc na nasze tęczowo-zielone problemy, gotowi są inaczej spoglądać na Moskwę:
"Kto powiedział, że Moskale
Cnymi braćmi są Lechitów,
Temu pierwszy w łeb wypalę
Przed kościołem Karmelitów.
Kto nie uczuł w gnuśnym bycie
Naszych kajdan, praw zniewagi,
To jak zdrajcy wydrę życie
Na niemszczonych kościach Pragi."
To wszystko po pierwsze – utrzymujmy imperatyw antyrosyjski, bo za nim stoi nasza wiedza i bolesne, realne doświadczenie.
Po drugie: Zachód ma Problemy (świadomie piszę to słowo wielką literą). Na własne życzenie, wprowadzając tęczowo-zieloną ideologię, podważył swoją supremację ekonomiczną i zrujnował demografię. Rozbił też wewnętrzną, kulturową homogeniczność własnych społeczeństw. W czasach politycznych sporów patriotyzm był przecież wspólnym mianownikiem – podstawą kompromisu. Dziś jest on systematycznie niszczony przez lewicowe ideologie. Zamiast demokratycznych państw narodowych proponuje się nam paraimperialną konstrukcję brukselsko-berlińską.
Całość tej operacji jest samobójcza, a jeśli nie wszyscy czujemy jeszcze ból upadku, to tylko dlatego, że... wciąż spadamy. Konflikt między starymi elitami Europy a nową administracją USA odzwierciedla te Problemy. W tym sporze Moskwa znajduje się na drugim planie (choć jestem niemal pewien, że środki z „petrorubli” inwestuje ona w radykalne środowiska napędzające ten konflikt). Te wewnętrzne Problemy są egzystencjalne – bez ich rozwiązania nie przetrwamy. I tu uważam, że Amerykanie mają rację.
Po trzecie: Dziś Zachód ma dwie twarze – amerykańską i europejską – i musimy się spozycjonować wobec realnych sporów oraz gry interesów, w której nie tylko Kijów, ale i Warszawa pozostają peryferiami. Różnica wydaje się wyraźna: brutalna ostrość Trumpa kontra pełne poparcia deklaracje europejskich przywódców. A jednak…
To już nie historia, lecz współczesność. Czy ktoś jeszcze pamięta początek wojny? Skalę pomocy i zaangażowanie różnych dzisiejszych „zachodnich partnerów Ukrainy”? Stara Europa to mistrzowie hipokryzji i public relations. Dziś odwrócili narrację, ale na początku 2022 roku Niemcy blokowały przekazanie Ukrainie broni niemieckiej produkcji, nawet jeśli jej właścicielami byli… inni. Teraz powiedzą wam (i nam) wszystko, co chcecie (chcemy) usłyszeć. Ale jestem przekonany, że w cieniu ich Twitterowego „wsparcia dla Ukrainy” kryją się te same interesy, o których Trump mówi wprost. Podejrzewam, że ukraińscy oligarchowie już poukładali sprawy z niemieckimi firmami, a teraz przyszedł jakiś straszny człowiek zza oceanu i wywrócił ich koncepcję.
Amerykanie są oburzeni, bo prawdopodobnie widzą to w prostym układzie: pod przykrywką amerykańskiego uzbrojenia i ukraińskiej krwi Niemcy będą robili interesy na Ukrainie. Teraz USA odwróciło sytuację, mówiąc: „O nie! To teraz niech stara Europa pośle żołnierzy, a my zrobimy interesy.” Ale Europa nie pośle – a już na pewno nie w dostrzegalnej liczbie. Nawet nie dlatego, że nie chce, ale dlatego, że ich nie ma. Europejski przemysł zbrojeniowy jest w opłakanym stanie, a jego odbudowa wymagałaby rezygnacji z ekologicznych utopii. Zresztą efekty takiej odbudowy byłyby widoczne dopiero za kilka lat. Nawet niemiecka produkcja zbrojeniowa przypomina dziś działanie… kroplówki.
Po drugie, europejskie wsparcie wojskowe nie nadejdzie, bo do tego potrzeba żołnierzy, a w ramach lewicowej ideologii „męstwo” i inne tradycyjne „wojenne” wartości zostały ze wstrętem odrzucone. Mamy więc „zbrojne wsparcie” bez żołnierzy i broni. Jeśli ktoś myśli inaczej, niech sprawdzi losy „stworzonej” kilka lat temu wspólnej niemiecko-litewskiej brygady…
Jaki mamy wybór? W praktyce – żaden. Istnieje moskiewska dzicz i USA. Naszym problemem jest ślepota konserwatywnych elit w ocenie Moskwy? – a więc ich przekonujmy. To bardziej nasza sprawa niż ich, ale pieniądze na broń płyną przecież od nich – od amerykańskiego podatnika. Czy świat wartości się nie liczy? Dla mnie on jest centrum, ale zachodnie elity tak nie myślą – więc raz jeszcze: przekonujmy.
Historia daje nam czasem przykłady pozwalające głębiej spojrzeć na teraźniejszość. Polecam tu heroiczne i niejednoznaczne polskie perypetie z Napoleonem: San Domingo, Tylża, ale też – ostatecznie, po kilkunastu latach – wyprawę Napoleona na Moskwę…
Jeszcze jedno: Ukraina od początku wojny nie była „sama”, jak to powiedział w Białym Domu ukraiński prezydent. Polska była wtedy przy Ukrainie z całych swoich (oczywiście nieporównywalnych z amerykańskimi) sił. To pewien paradoks. Ja wyraźnie oddzielam polityków od społeczeństwa, ale „niewdzięczność” zarzucono prezydentowi Ukrainy nad Wisłą i teraz – właśnie – nad Potomakiem. Nad Sprewą i Sekwaną jakoś nie… Cóż… Może szykujemy kolejne „Porozumienia Mińskie” z biznesem w tle.
I na koniec kilka słów do polskich radykalnych zwolenników amerykańskiej polityki. Słyszę od nich: „zatrzymajmy rozlew krwi”, „giną ludzie”. O nie, moi drodzy! Giną obrońcy napadniętego kraju i żołnierze agresora – a to zupełnie co innego. Tu jest właśnie miejsce na głos Ukrainy, bo tylko ona może powiedzieć: „Już nie dajemy rady…”. Śmierć rosyjskich żołnierzy to konsekwencja wsparcia przez to społeczeństwo agresywnej polityki. Gdyby ginęli nad Wisłą, to też byście ich żałowali? A gdzie chrześcijańska doktryna o wojnach sprawiedliwych?
Taka proamerykańska nadgorliwość jest moralnie i intelektualnie kompromitująca. Chcecie odpowiedniego argumentu? Powinien on brzmieć: „Nie możemy wygrać tej wojny (niestety). Czas pracuje dla Rosji. Musimy to przerwać.” Tak powinien on brzmieć. Przelew ukraińskiej krwi to decyzja Ukraińców. Pamiętajmy jednak (z ukraińskiej perspektywy), że broń to kwestia dobrej woli demokratycznych – a więc zależnych od swoich wyborców – amerykańskich polityków.